Dzień 20
Budzik ustawiłem na 7:00, żeby przejść się gdzieś przed deszczem. Rano padało. Wyłączyłem i przewróciłem się na drugi bok, tak, żeby nie dotykać mokrego wewnątrz, od kondensacji poncho. Potem też padało, potem też i tak wiele razy. W końcu się budzę i nie pada. Jest rano, czternasta. Wychodzę z namiotu i nie wierzę. Więcej, niż jedno zwierzę. Lama. Na moim polu pasie się kilkanaście lam. Były zainteresowane ruchem ale trzymały dystans. Zwinąłem się, znów zaczęło padać i nie przestało, aż do końca dnia. Drepczę, a po drodze pustki, wszystko pozamykane. Po dwudziestej, na końcu świata widzę światło w oknie. Wchodzę, a tam siedzi trzech gości. Dwóch z nich gra na harmoniach. Jeden brodaty jak Rumcajs drugi sportowiec. Jelenie, koziorożce i dziki na ścianach. Zlew, szafki, stół. Już myślałem, że wszedłem komuś do kuchni. Dokończyli granie, dostałem kawę, wifi jest, grzejnik też. Usiadłem z boku, bo wilgotny śmierdzę mocniej, niż pies Rumcajsa. Pies z Polski. Właściciel lokalu miał kiedyś psa, który był szczeniakiem suki która pojechała do Niemiec, a której szczenięta znalazły się potem w Polsce. Po śmierci pierwszego zaimportował kolejnego.Ogarnąłem media i wyszedłem, bo zaczyna się ściemniać, a muszę znaleźć dach, bo pada. Pomyliłem drogę. Dwadzieścia minut straty w jedną stronę. W dwie to czterdzieści. O 21:00 to fatalna pomyłka. Zdążyłem przed zmrokiem dojść do starego, zadaszonego mostu nad potokiem. Szumi, ale nie pada.Nie wiem ile przeszedłem. Pół dnia idę i patrzę pod nogi. Zero myśli, taka medytacja. W dziandziulu mam słuchawki, których jeszcze nie użyłem. Nie użyłem też bokserek, które wyrzuciłem kilka dni temu. Drugą, dosyć ciężką koszulkę założyłem ze trzy razy do spania. Nowe słowo. Dziandziul. To podstawowa część wyposażenia paralotniarza na Żywiecczyźnie. Każdy poważny paralotniarzy z okolicy musi nosić dziandziul. Tzn. biodrowkę. Są chyba tylko dwie rzeczy, o których nie zapomni Bubuś. Okulary i dziandziul.Padł mi jeden kanał w powerbanku Nitecore F2. Drugi działa. Coś się mocno zwarło i zagrzało przy tym jak podpinałem wczoraj kamerę do ładowania. Większych strat brak. Chyba.
Day 20
I set my alarm to 7am to walk a little bit before forecasted rain. When I wake up it’s raining. Later on it’s still raining. When I wake up at 2pm it is silent. Finally. I get out of the tent and I can’t believe what I see. I’m on a field full of lamas. They are interested in who I am, but keep their distance. I push my wet gear into backpack and it starts to rain again and it doesn’t stop till the end of the day. So I’m walking and walking, everything is closed. Not a single soul in villages. At 8pm, at the end of the world I see light in a window. I take off my poncho, and go in. Three guys are sitting inside. Two of them are playing harmonias. One bearded as a forest guy and the second looking like a sportsman. I spot a sink, kitchen drawers, table, wild stuffed animals on the walls and I start to think that I’ve just walked into someones home kitchen. They finish their song, I get coffee and some snack. I sit far away because I am wet and I smell worse than the owner’s wet dog. The dog is from Poland, just like me. After I warm up it starts to get dark. After twenty minutes of walk I realize I’ve taken the wrong way. Twenty minutes each way is fourty min. total to come back. Big mistake at 9pm when I need to find a roof to hide from the rain. Fortunatelly I find a roofed bridge over a stream. It’s loud but dry.I don’t know how much I’ve walked today. I just walk and look under my feet. Some kind of a meditation. I have earphones in my hip bag but haven’t used them yet. I haven’t used my one and only underwear boxers so I threw them into a trash bin. Second, quite heavy longsleeve I’ve worn just three times at night.One of two charging slots at my powerbank burned yesterday. Luckily the second one is working. No bigger losses yet. I hope.