Czerwiec. Koszenie Kozubnika. „Latam biwakowo.” Tak odpowiadam Kubie na pytanie o wyjazd na zawody. Nawet o tym nie myślałem w tym sezonie, ale słowo się rzekło. Tego samego dnia analizuję daty X-Alps. Dodatkowo znajduję zaledwie kilkanaście wzmianek w internecie o przelotach volbiv przez całe Alpy w ostatnim dziesięcioleciu. Może to nie takie proste? Kupuję bilet do Nicei na początek lipca, meta będzie w Trieście. Czas? Dwa tygodnie albo sześć… Tysiąc kilometrów w linii prostej przez Mont Blanc i Garmisch-Partenkirchen.
Kolejne dni są szalone. Zostały trzy tygodnie do wyjazdu. Superlekki sprzęt biwakowy mam z czasów rowerowych wyjazdów przez Alpy i Bałkany. Na analizę terenu, przelotów, meteo, warunków ubezpieczeń, trening pozostaje niewiele czasu. Pobiegałem dwa razy. Paralotnię od UP Paragliders i tracker satelitarny dostaję dwa dni przed wyjazdem. To mój piąty sezon latania, 400 godzin w powietrzu, a na koncie mam tylko jedną tygodniową wyprawę. Szaleństwo.
„To nie będzie kolejny, piękny film o lataniu”. Tak odpowiedziałem na pytanie o pomysł na scenariusz, które padło po tygodniu od startu. Przeanalizujmy co zrobiłem źle, co dobrze, a co można poprawić przed następnym wyjazdem. Szerszą relację można znaleźć na facebooku wyszukując SRU-Alps.
Dzień 0
Jutro lecę z Warszawy. W pociągu okazuje się, że zapomniałem zabrać suszącego się na balkonie 3L camelbaga z filtrem wody. Czterdziestogramowy Sawyer Mini miał filtrować bakterie i pierwotniaki. Uwaga – z wirusami sobie nie radzi. Tabletki do uzdatniania wody wypakowałem z apteczki. Ważyły 10g, to za dużo. Dawid ratuje mnie tanim, 2L bukłakiem kupionym w ostatniej chwili. Będę musiał uważnie dobierać źródła wody. Noszenie małego zapasu i picie w strumieniach odpada. Oznacza to 2-3kg więcej na plecach w ciągu dnia. Dostaję od niego również panel słoneczny – Anker, 21W, spisywał się dobrze, ale waży trzy razy więcej, niż powinien. Na następną wyprawę zabiorę dwa mniejsze.
Dzień 1
Ląduję w Nicei po czternastej. Przede mną 34km z 1200m przewyższenia. Nudny marsz przez wioski. Pizzerie kuszą, ale na plecach niosę dużo jedzenia i szkoda czasu na długie postoje. Czeka mnie nocne podejście przez las z świecącą pod nogi czołówką awaryjną Petzl E+lite. Ilość światła jest wystarczająca. Ciszę po burzy urozmaicają szmery w krzakach i para oczu na wysokości moich kolan kilka razy zachodząca drogę. „Jak coś usłyszysz to myśl, że to Chupacabra” taką radę dostałem od znajomego dziesięć lat temu przed pierwszą samotną wyprawą do lasu. Rzucanie kamieniami w akompaniamencie stukania kijem w garnek i głośnego „Hej przez żywieckie pola leci sarna” o północy w górach Lazurowego Wybrzeża musiało wyglądać komicznie. Kładę się spać na pierwszym wypłaszczeniu, kilka kilometrów przed startowiskiem. Nie mam już sił, a plecak jest zalany wodą, która wyciekła z przebitego jakimś kolcem bukłaka.
Dzień 2
Przez całą wyprawę ani razu nie rozbiłem namiotu (poncha przeciwdeszczowego). Kładę się na folli NRC w 450 gramowym X-Lite 200 od Cumulusa. Zestaw ten używam bez problemów od dziesięciu lat. Przez noc puchowy śpiwór nasiąka wilgocią, ale rano szybko schnie. Powinienem odnowić w nim powłokę DWR (Durable Water Repellent). Nie jest to duży problem, ale dobór legowiska z wschodnią wystawką jest kluczowy.
Nie zabrałem palnika na gaz. Mam mały 60g palnik na drewno. Paliwo jest dostępne wszędzie i odpada problem zabierania jego zapasów czy transportu samolotem. Zestaw palnik (BSR, 25g) + butla 100g (225g z puszką) to minimum 250g. Zwykle zużywam 10g gazu na dzień. Minusy palnika na drewno? Wczoraj padało, zjadłem kolację na zimno. W następnych dniach śmierdzę dymem, a garnka nie da się oskrobać ze smoły. Nadal uważam, że to dobre rozwiązanie.
Wstaję dosyć późno, dosuszam zalane dzień wcześniej ubrania. Gotuję śniadanie. Kończy mi się zapas wody, więc muszę nieco zboczyć z trasy i uzupełnić go po drodze. Mam godzinę marszu do startowiska. Chwilę po wyjściu z obozowiska widzę kilka glajtów, kilkanaście minut później sporo z nich odlatuje na północ. Startuję tuż przed południem, nikogo już tu nie ma, kto nie odleciał, ten wylądował. Wiatr jest tak silny, że nie da się nic zrobić. Kominy są zwiewane, mocne bąble udaje się wykręcać ale wiatr spycha w poprzek do kierunku trasy. Dwa razy ląduję na startowisku, kolejne próby odpuszczam. Spóźniłem się o dwie godziny… Do wieczora będę szedł tam (12km), gdzie doleciałbym z połowy komina.
Drewno przeschło, udaje się ugotować wodę do zalania liofilizowanego obiadu. Firmy Trek’n Eat nie polecam o ile nie chcesz dodać dwa razy większej ilości wody, żeby sól nie wykrzywiała gęby. Polski Lyofood bije ich po trzykroć.
Dzień 3
Dziś naprawiam błąd z dnia poprzedniego – budzę się na startowisku. Rano szybko zwijam obóz, dopiero potem jem śniadanie. Obserwuję glajty na górce z przodu. Ktoś przylatuje na moją grań, utrzymuje się. Startuję i po pięciu minutach stoję na ziemi, a pomiędzy mną i glajtem rośnie krzak róży. Zbyt dawno trenowałem alpejkę… Słońce pali, woda znika w szybkim tempie, wiatr się nasila. Przed odpuszczeniem latania i kolejnym spacerem ratuje mnie glajt, który wykręca się nad moim startowiskiem. Wspinam się dwieście metrów po kamienistym piargu pod górę. Jest po trzynastej, wiatr znów przybrał na sile. Pierwsza próba startu kończy się na plecach, druga jest poprawna. Wiem, że mam mało czasu na odlecenie od górki, więc zabieram się z pierwszym 0,5m/s. Niebo jest zakitowane, kominy słabe, na NE duża chmura, która zamieni się w burzę. Im bardziej zaczyna zasysać kominy w swoją stronę, tym niżej odpuszczam i uciekam. Po atrakcjach na zawietrznej zaczynam się cieszyć, że latam na średnim EN-B, UP Lhoste. Daje mi dużo czasu na reakcję. Lądowanie – pionowo w dół, koniec doliny generuje dużo bąbli, co przedłuża tą nierówną walkę.
Pierwszy raz cieszę się z 21km lotu. Pieszo szedłbym 36km… Do kolejnego startowiska mam 21km i 1500m przewyższenia. Marsz kończę w malowniczej wsi Vergons u podnóża góry, na którą chcę wejść. Będę spał w szopie, 50m od centrum wsi. Pierwszy i ostatni raz tak blisko ludzi. Trzy razy muszę wyskakiwać z ukrycia tak, aby nie wystraszyć człowieka wyprowadzającego psa na spacer o 22:00. Nie mówię po francusku, oni nie mówią po angielsku. „Jestem paralotniarzem, chcę przebyć Alpy pieszo i na paralotni. Śpię tu, bo pada deszcz, rano sobie pójdę.”
Dzień 4
Czeka mnie tysiąc sto metrów do góry. Używam aplikacji Osmand z mapami Open Street Maps. Jest to projekt, w którym społeczność tworzy darmową mapę całego świata. Zwykle jest dużo dokładniejsza od innych map, ale w tym miejscu nie ma wszystkich ścieżek. Mam problem z zasięgiem sieci, nie mogę załadować nakładki ze zdjęciami satelitarnymi. Wspomagam się zrzutami ekranu, które dostałem wczoraj od Marcina. Pierwsza część trasy jest zarośnięta, nie znajduję ścieżki wejściowej i wchodzę na przełaj. W nocy padało, wszystko mi przemaka. Zbocze góry pochylone jest na NW i kończy się pionowa ścianą, wiatr wieje z SE. Ciężko jest poderwać glajta biegnąc tyłem pod górę wzdłuż klifu. Poddaję się, rozkładam glajta do klasyka i biegnę z wiatrem. Startuję wprost pod nogi paralotniarzy rozciagających trójkąty z Saint-André-les-Alpes. Dolatujemy tam po dwudziestu minutach. W powietrzu jest masa ludzi. To dobry dzień. Omijam klasyczną trasę i po dwóch godzinach stoję na ziemi. Dlaczego? Nie sprawdziłem nakładki z lotami Skyways na portalu XCplanner, poleciałem bokiem. Po lądowaniu i zerknięciu w internet nie mogę uwierzyć w to co zrobiłem. Wyprzedzając dzienniczek – bez problemu mogłem przelecieć trasę z kolejnych trzech dni.
Mam na sobie mokre od samego rana buty. Czeka mnie 18km/1600m marsz. Rozmoknięta skóra, nasiąknięte bąble. W ten sposób niszczę stopy, muszę robić częstsze postoje. Taśma i plastry Compeed nie pomagają. To jedna z większych lekcji. Mogłem lecieć boso i suszyć buty na uprzęży. Nie moczyć stóp w strumieniu, suszyć buty w ciągu dnia, oklejać stopy plastrami przed marszem jak ultramaratończycy. Mogłem zabrać buty z grubszą podeszwą…
Dzień 5
Zostawiłem na poranek 800m podejścia. Muszę oszczędzać stopy i siły. Z jednej strony mam mniejszą kontrolę nad warunem i godziną startu z rana. Z drugiej – ciało lepiej znosi marsz rozłożony na dwa dni. Część wieczorem, część rano. Dodatkowo nie muszę dźwigać pod górę jedzenia i wody na kolację i śniadanie.
Jestem sam w małych górkach wzdłuż paralotniowej autostrady z poprzedniego dnia. Podstawy są nisko, wkręcam się w każdą chmurę, ale niewiele to daje. Lot kończę po 27km wpadając w silny wiatr dolinowy. Mam masę czasu do wieczora, ale z uwagi na stan stóp muszę wybrać trasę do najbliższego startowiska – 13km/1100m.
Dzień 6
Wydaje mi się, że jem zbyt mało. Dużo mniej, niż na co dzień siedząc przed komputerem. Powinienem mieć osobny worek z wydzielonym jedzeniem do spożycia danego dnia. Poranne 700m podejście zajmuje mi masę czasu. Wczoraj padłem na skraju ścieżki, nie dałem rady iść wyżej. Rano nadal nie mam sił, robię przerwy co 20 minut. Jestem na popularnym startowisku, Mont Colombis. Sześćset metrów przewyższenia wystarcza na 10km zlot pod supermarket na środek doliny. Do końca dnia przejdę zaledwie 4km…
Dzień 7
Góry mają tu po 2400m n.p.m., ja zostaję na oficjalnym startowisku na 1600m n.p.m.. Wieje z boku, Mistral działa od kilku dni i tłumi termikę w niskich górach. Nie dałem rady wejść wyżej. Po dwudziestu minutach lotu tnę straty lądując obok drogi. Przez cały dzień pokonuję 13km i 1300m przesuwając się o 7km w linii prostej…
Robię sobie w głowie podsumowanie. Minął tydzień, jestem zaledwie 130km od miejsca startu. Pozostało mi 870km. Formę mam tragiczną, stan stóp też. Dziwne, że ani razu nie pomyślałem o zakończeniu wyprawy. Może dlatego, że traktuję ją jako wycieczkę i przygodę, a nie wyścig? Wrażenia nie robi na mnie nawet kelner, który obiecał mi pizzę. Po wybraniu tłustej Quattro Formaggi i zaślinieniu menu usłyszałem „Panie, piec odpalamy za półtorej godziny”.
Od jutra ma być lepiej. Mistral powinien odpuścić rano, wchodzę na 2000m n.p.m. szczyt Le Cuchon.
Dzień 8
Latanie biwakowe to nie latanie przelotowe. W XC startuję coraz wcześniej, nie boję się zlota, nie boję się odejścia ze słabym bąblem po niskim holu. Jak powietrze działa to działa, a jak nie da się wyśrubować wyniku to szkoda czasu. Na lataniu volbiv nie wybieram najlepszych lotnych dni. Latam w tym co jest. Zwykle jestem sam na startowisku. To przedziwne uczucie. Początkujący pilot lata z bardziej doświadczonymi kolegami. Przez pierwsze trzy lata nie startowałem samodzielnie w termiczny dzień. Jest dobrze? Kiedy odpalić? Działa już? Ciężko zebrać się do startu stojąc nawet pod budującym się cumulusem. Konsekwencje zlotu i dodatkowego wysiłku będą odbijać się czkawką przez kolejne dni.
Jest południe. Nie spieszę się. Po małym przeskoku będę leciał po południowo-zachodnich zboczach wysokich gór. Przychodzi grupa turystów, sięgam do kieszeni po karteczki z adresem e-mail i proszę o zdjęcia ze startu. Ludzie słysząc o pomyśle na wyprawę zawsze chcą pomóc. Czy to zdjęcie, czy woda, jedzenie albo ćwierć rolki papieru toaletowego.
Sporo już się nauczyłem. Dziś mam wbitą w telefon całą trasę ze wszystkimi ważnymi punktami. Zero wątpliwości i miejsca na własną kreatywność na trasie. Do tego dostałem sporo wskazówek od Chrząszcza, który często lata po okolicy. Start, komin, wiatr w plecy, trochę cirrusa. Dziś mogę porównać osiągi UP Lhoste w stosunku do innych paralotniarzy. Wnioski? Warunki są dosyć ostre, ale czuję się na niej bezpiecznie. Myślę, że zrobię na niej więcej, niż na ostrzejszych glajtach. Częściej wciskam belkę, na przeskokach lecę tak samo szybko jak glajty wyższych klas. Lot kończę po 5:10h i 106km posadzony na ziemię przez gruby cirrus.
Tuż po lądowaniu dostaję telefon od Chrząszcza. Mam dwie opcje. Iść na górę i startować późno z północno-zachodnich zboczy, a pod koniec lotu mieć problem ze strefami obok Mont Blanc. Druga to 24km marsz na przeciwną stronę doliny i lot para-autostradą w kierunku Fiesh. Idę. Po drodze drugi telefon od Kuby. Na środku doliny znalazł górkę, na którą mogę wejść i kawałek zlecieć. Czemu nie? Dwie godziny sprintu pod górę kończę na płaskiej dziurze w lesie. Zejście w dół jest mordercze dla stóp. Nie miałbym tego problemu, gdybym skomunikował ze sobą zespół ekspertów.
Pada mi bateria w telefonie. W powerbanku Nitecore F2 dwa dni wcześniej odpadło gniazdo USB. Następnym razem zabiorę dwa powerbanki na pojedyncze ogniwo li-on zamiast jednego podwójnego. Dwa małe panele słoneczne zamiast jednego dużego też wydają się sensownym pomysłem. Może warto przeanalizować słabe punkty wszystkich rzeczy i wzmocnić je w razie możliwości? Wystarczyłoby trochę kleju. Dzień kończę gubiąc się w czasoprzestrzeni. Znajduję widok na wschód dla podładowania baterii rano i idę spać na polu kukurydzy, przy cmentarzu. Nie przeszkadza mi to, przynajmniej nikt normalny psa tu nie przyprowadzi.
Dzień 9
Budzą mnie promienie słońca. Podłączam telefon do panelu słonecznego i obracam się na drugi bok. I tak nie wiem gdzie iść. Po godzinie pora się zbierać, do startowiska Montlambert mam 8km/670m. Pierwszy raz na tej wyprawie jestem wśród kilkunastu pilotów. Jesteśmy nisko 889m n.p.m., 600m nad dnem doliny. Termika zaczyna działać dopiero przed trzynastą. Dziś wieje z północy, latamy po zawietrznej. Pierwsza godzina to szuranie tyłkiem po lesie, szarpanie z bąblami, klapy, negatywka przez zbyt ciasne kręcenie blisko zbocza. Nieprzyjemnie, ale bezpiecznie. Przez cały dzień mam niewiele okazji do puszczenia sterówki i odpalenia kamery. Po drugiej godzinie mijam Annecy, w trzeciej widzę Mont Blanc! Pierwszy główny punkt wyprawy, jedna trzecia całej trasy. Piękne parki narodowe, wysokie góry, lodowce. Cztery godziny w powietrzu, stówka na liczniku. Za strefą śmigłowcową pod Mont Blanc mogę przeskakiwać dolinę.
Dziwna sprawa, do tej pory miałem wiatr w plecy, a teraz lecę bokiem. Analizuję opcje. Jestem nad szczytami, na 3000m n.p.m. Nie dolecę do drugiej strony doliny. Na dole, w Chamonix-Mont-Blanc musi wiać bardzo mocno. Mogę lądować na pierwszej przełęczy, ale jestem wysoko. Przeskok do doliny w kierunku Sionu wydaje się bezproblemowy. Na liczniku 60-80km/h, było fajnie dopóki w drugim okienku nie pokazało się -5m/s. Nie przejdę drugiej przełęczy, awaryjne lądowanie, lekka cofka. Hals w lewo do zbocza, żeby wylądować szybciej. W tym samym momencie dostaję podmuch, zahaczam stabilem o drzewo i uderzam z dwóch metrów o ziemię. Nic nie boli, glajt łopocze na wietrze. Lewą ręką łapię taśmę, a prawą chcę ściągać linkę stabila. Ręka ani drgnie. Nawijam go na stopę, a drugą ręką w komunikatorze satelitarnym odkrywam klapkę i wciskam guzik SOS. Czuję dziwną ulgę. Nie muszę już nigdzie iść…
P.S. Miejsce wypadku było dosyć nisko i blisko szpitala. Koszt akcji ratunkowej szwajcarskim helikopterem wyniósł 17 tys. zł – w tym 33 minuty lotu, 101CHF każda. Limit kosztów akcji ratunkowej najpopularniejszego wśród paralotniarzy ubezpieczenia to 20 tys. zł. Do limitu brakowało dwie minuty lotu w jedną stronę. Akcja w wysokich górach, ściąganie z drzewa czy inne trudne przypadki wygenerują ogromne koszty.
Przed wyjazdem kupując w austriackiej szkole OC na 1,5 mln € wymagane do latania w Szwajcarii dokupiłem dodatkowo za kilka € ubezpieczenie kosztów akcji do kwoty 10 tys. €.