Dzień 1
Dzień pierwszy, pozycja startowa po przybyciu na miejsce zajęta. Nocleg z widokiem na wybrzeże, w tymianku. Ale pachnę. Stopy po 30km mają dość, a jutro może wiać z N…
Dzień 2
Myślałem, że nie muszę się spieszyć. Powinienem. Trzy glajty o 10:30 poleciały na północ. Potem, jak wystartowałem rozwiało się i nie dało się nic wykręcić. Dwa loty, połamane kominy, zły kierunek, 5m/s. Lot z wiatrem nic by nie dał. Kolejny krótki spacer. Koszulka z długim rękawem od UP Silkbody się sprawdziła, dopasowany kaptur, nie pali w kark. Siedzę na następnej górce, w oddali widzę punkt startowy. Jem kuskus z suszoną wołowiną, doprawiony lawenda i tymiankiem. Dużo lepsze, niż liofilizaty od Trek n Go. Znajdźcie mi tracki tych, którzy polecieli na północ 😉
Dzień 3
Spałem na górce, więc nie musiałem się męczyć rano. Mam teorię, że między mną i Pilotem Idealnym są błędy, które trzeba wylistować i eliminować. Wczoraj wystartowałem za późno, wiatr się wzmógł i nie dało się nic zrobić. Dziś wystartowałem wcześniej, padłem na polance w połowie górki, żeby nie podchodzić z samego dołu. Glajty za krzakiem, linki w kolcach… Miałem już odpuścić i iść do kranu po wodę, ale ktoś nadleciał z Gourdon. Wlazłem po piargach, odpaliłem, złapałem pierwsze zero-nic i leciałem w tym z wiatrem. Wąskie dolinki, 4m/s z boku, chmura burzowa, pionowe lądowanie. 20km w powietrzu to jak 35 na nogach. Podoba mi się ta leniwa UPLhoste, nie muszę reagować szybko na atrakcje w powietrzu. Po lądowaniu spacer w deszczu, żeby rano być pod górką z potencjalnym startowiskiem.
Dzień 4
Spałem w szopie w pięknej wiosce. Domy z kamienia, ładny rynek, stoły biesiadne. Wygląda na mocno zintegrowaną społeczność. To mój pierwszy i ostatni biwak przy ludziach. Jak wytłumaczyć się człowiekowi wyprowadzającemu psa? Mała lampka w szopie w zapomnianej wiosce. Trzy razy… 1100m podejścia z rana, warun wyglądał dobrze. Lekki wiatr, ludzie przelatujący nad głową. Jestem obok Saint Andre Les Alpes. Szalone startowisko. Ostatecznie wystartowałem po zboczu, z wiatrem zamiast rzucać się w przepaść. Lot rozwijał się dobrze, dopóki nie wymyśliłem skrótu. Przez dużą dolinę z małymi górkami zamiast klasyczną trasą. Zero piknięcia wariometru od ostatniej chmury. Stopy mi palą przez mokre buty po porannym podejściu. To czwarty dzień, pora na mycie siebie i skarpet w potoku. Wywaliłem majtki, nie potrzebuję zapasowych.
Dzień 5
Na podejściu spotkałem nowoczesnego pasterza. Ładna chata, quad, siatki elektryczne z panelami słonecznymi. Stado owiec, Boarder Collie biegający wokół jak szalony i trzy OGROMNE psy obronne. „Jak przybiegną to trzymaj kije razem i nie stawaj. W chacie mają jedzenie, nie zjedzą Cię.”
Powerbank zepsuty, stopy w plastrach, camelbag z dziurką, wiatr dolinowy zakończył lot po 25km, już pamiętam, gdzie mam rączkę od spadochronu.
Wylądowałem po złej stronie je potoku. Na szczęście nie był głęboki. Spacer przez kanion do Espinasses nad ładnym jeziorem. Śpię na ścieżce na podejściu, rano 700m do góry.
Dzień 6
Tylko kilka połamanych bąbli, nic do wykręcenia, a chmura nad głową. Nie wiem jak to działa. Niż i Mistral. 10km złotą do supermarketu, pierwszy sklep od samego początku. Power się skończył, na wieczór mam Recharge, po 330kcal każdy.
Chrząszcz się dziś aktywował i pomalował plany. Nie będę skakał na południe Alp, czekam na lepszą pogodę, żeby polatać w ciekawszym terenie.
Jeden mały palec wyleczony, drugi zataśmowany. Przestanie boleć jutro albo kiedyś. Bez znaczenia. Zostawiłem Buffa na ostatnim biwaki. Kupiłem chustkę w kropki z półki dla dziewczynek. Mam umowę z psem, pomaga za suszoną wołowinę. Dużo.
Dzień 7
Pora odpocząć? Może. Nauczyłem się, że nie muszę włazić na górę wieczorem. Rano plecak będzie trochę lżejszy. Trochę mniej jedzenia i wody. Nogi zregenerowane. Znajduję pierwszy dobry punkt, w którym ocuci mnie wschód i padam. Więc…
Rano do góry, lot w dół. Vario pikało cały czas, ale nic nie dało się wykręcić. Z buta przez przełęcz, a potem na górę gdzie wystartuję jutro.
Chciałem zjeść pizzę. Nauczony poprzednimi dniami pytam czy dadzą. Kelner mówi, że spoko. Wybrałem cztery sery, a on mówi, że to dopiero za półtorej godziny. Kruca fux.
Jutro znika Mistral, duże góry w zasięgu. Może polatam?
Znajomi pytają. Czy masz dwie pary butów? Nie mam dwóch par butów, potrzebuję drugie nogi.
Dzień 8
Ostatni tydzień? Dużo chodzenia i małych lotów przez całkiem wysokie góry z wysokimi dolinami. Dużo bocznego i północnego wiatru. Tylko 133km od wybrzeża. Mało, ale duże góry mam w zasięgu.
Jestem na 2002m, przyszła grupa. Krótka reklama projektu wystarczy, aby zbudować entuzjazm. Kiedykolwiek pytam o jedzenie, wodę, papier toaletowy – nie ma problemu.
Nie muszę się spieszyć. Czeka mnie spory przeskok, a potem lot po zachodnich zboczach. Południe. Wiatr i termika nabierają tempa, start, wykrętka i skok na północ. Opływową pozycja, ręce na brzuch, nogi wyżej. Trzy glajty z górki, na którą lecę zrobiły zlota. Dolatuję dużo wyżej, przy skałach wariometr zaczyna pikać. Już wiem, że będzie to dobry dzień. Wskazówki od Chrząszcza, task przez punkty termiczne od Arka, mocne kominy, wiatr w plecy. Proste, ale wymagające machania rękoma latanie. Trochę problemów z wiatrem dolinowym na dużych przeskokach. Dogoniłem jakiegoś glajta. Zazwyczaj latam za innymi, ale… Czy nadal średni poziom pilotów jest wyższy od mojego? Jak długo mam się sugerować innymi? On tnie daleko od skał, ja się przytulam do stoku, aby zostać poniżej szczytów. Po chwili widzę go na ziemi, a ja lecę dalej. Zakręt przy Grenoble, zmiana terenu, latanie tyłkiem po drzewach na słabym żaglu. Jak w domu. Pies pasterski gonił mnie przez długi czas. Ogromne, sprawne bydlę na wyciągnięcie ręki. Niestety przychodzi gruby cirrostratus i dzień się kończy po 105km. Prawie dubluję swój ogólny dystans wyprawy.
Krótko po lądowaniu dostaję dwie propozycje od Chrząszcza. Pierwsza, iść na górę i mieć jutro problem z ominięciem Mount Blank. Druga, spacer 24km na drugą stronę doliny i super linia lotu jutro. Chwilę po tym dostaję propozycję od Kuby 100 ostatniego na ziemi.pl Na środku doliny jest górka, mogę na nią wejść i trochę zlecieć zamiast iść. Dwu godzinny sprint na górę, żeby zdążyć przed zachodem. Na płaskim szczycie jest dziura otoczona drzewami. „Kruca fux”. Zejście, stopy i palce płoną, bateria padła, powerbank zepsuty. Przyszła noc, gubię się, straszą mnie błyszczące oczy stad kóz. Idę spać w polu kukurydzy z widokiem na wschód. Nie dla romantyzmu, dla porannego słońca do naładowania baterii.
Kuba100 je jagodzianki. Smacznego.
Dzień 9
Słońce wstaje. Piękne miejsce. Pole kukurydzy obok cmentarza. Śpiwór przesiąkł poranną rosą. Powinienem odnowić powłokę DWR. Nie muszę się spieszyć. Lubię tak myśleć jak nie mam sił do marszu. Na szczęście mój telefon się rozładował. Nie mam mapy. Wyciągam panel słoneczny, śpiwór schnie. Śpię dalej odkładając 12 km marsz. Czy to powód moich późnych startów? Planuję za dużo, czy mam za słabą formę? Nie trenowałem do tej wyprawy. Wymyśliłem trasę, kupiłem bilety i ogarnąłem wszystko zaledwie trzy tygodnie przed startem. Dziwne podejście w obliczu takiego wyzwania.
Ranek dodaje kolejne 700m wspinaczki przez winnice. Po drodze krótka rozmowa z rolnikiem o jego permakulturalnej farmie. Ogromne podniesione grządki. Na startowisku czeka dużo ludzi. „Lecisz po północnej czy południowej stronie gór?” Prognozy zapowiadają lekki wiatr z N. Rozdzielamy się tuż po starcie. Przez pierwszą godzinę ślizgam się po zboczu szarpiąc się z glajtem i małymi bąblami. Po pierwszym mocnym kominie wszystko jest proste. Tworzy się konwergencja, delikatny wiatr w plecy, lot bez wysiłku. Po lewej zauważam Annecy. Chwilę później, z przodu wyłania się Mont Blanc! Mój pierwszy główny cel. Ogromne góry dookoła, piękne lodowce. Cztery godziny w powietrzu, na liczniku prawie 100km. Za strefą powietrzną wyłączoną dla helikopterów przeskoczę na północno-zachodnie zbocza Monka Blanka i bez problemu przelecę jeszcze 50km. Co za dzień!
Zamiast lecieć w stronę zboczy Mont Blanka lecę w bok. W duszeniu. Wiatr dolinowy? Wiatr z lodowców? Nie chcę tu lądować, dolina Chamonix jest wąska. Jedyną opcją jest lot w kierunku Sion. W najgorszym przypadku wyląduję przed strefą. Dolina będzie tam dużo szersza.
Po przekroczeniu granicy francusko-szwajcarskiej wpadam w dużo mocniejszy wiatr i duszenie. Lecę w dół, na nawietrznym zboczu nie ma żagla. Będę lądował na łące na przełęczy. Jest duża, trochę pochylona w kierunku Sion, ale nie powinno być dużych turbulencji. Zakręt pod wiatr, lecę trochę w tył. Czasem cieszę się bardziej, niż zwykle z tego, że latam na EN-B. Przy tym lądowaniu belka speeda nie będzie potrzebna. Jestem nisko, przychodzi silny szkwał, przesuwa mnie w lewo. Linki stabila zaplątują się w gałęzie.
Leżę na ziemi, glajt nad głową. Stabil na drzewie, a reszta w powietrzu. Ciągnie. Łapię linki, ale nie mam prawej ręki. Dziwny ból, jest sztywna. Lewa działa, nawijam linki na stopę, równocześnie wyłączając tryb samolotowy. Szukam komunikatora satelitarnego, żeby wysłać SOS. Poszło, piknęło dla potwierdzenia.
„Czy potrzebujesz pomocy?”
Klikam strzałkami, żeby znaleźć literki Y E S na klawiaturze ekranowej, po każdej klawisz OK…
„Yes”, pik, pik.
„Jak masz na imię i ile masz lat?”
No kurła. Nie mogę się ruszyć o centymetr. Jeśli gałąź się złamie to glajt przetarga mnie przez łąkę, a po drodze zgubię rękę. Nie wiem czy zaraz nie zemdleję. Wiek, imię? Glajt zgaszony, spada na ziemię. Jeden problem mniej. Zaczynam pisać coś w stylu „pilot paralotni, upadek z wysokości złamana ręka, nie mogę się ruszyć, helikopter potrzebny.” Dwadzieścia kliknięć, na ekranie tylko „PARA”, pieprzyć to. W czasie prób zadzwonienia do Arka po szybszą pomoc zauważam, że ktoś do mnie biegnie. Miła para, pozbierali glajta, zadzwonili po pomoc, zdjęli kurtkę, uprząż i przygotowali rzeczy do zabrania do szpitala. Na wypadek gdyby sprzęt musiał zostać. Po krótkiej rozmowie zaczynam się wyziębiać. Kto z Was ma folię NRC i apteczkę w uprzęży? Ja mam.
Helikopter przyleciał szybko. Krótka pierwsza pomoc, usztywnienie na rękę, leki przeciwbólowe do nosa i w żyłę. Pilot helikoptera zebrał mój sprzęt i poszliśmy polatać. Lot widokowy szwajcarskim helikopterem będzie trochę kosztował mojego ubezpieczyciela.
Szpital
Szpital… Chwila czekania na prześwietlenie. Zwichnięcie stawu łokciowego. Możemy nastawiać to bez narkozy jeśli tylko chcę. Od startu nie jadłem i nie piłem, wolę narkozę. Tlen na nos, narkołyki w żyłę. „Masz trzy minuty.” No to opowiadam historię. Długą. „Doktor, to nie działa. Powinienem nie gadać i zamknąć oczy?”
„Nie, już wszystko gotowe.”
Kolejne prześwietlenie dla sprawdzenia i za godzinę mogę iść dalej. Co robić? Paralotniarze są wszędzie. Wszyscy znają się lepiej lub gorzej z zawodów czy latania po całym świecie. W pobliżu jest pięciu chętnych do pomocy. Stworzyli czat na messegerze i przedyskutowali sytuację. Mają dużo dobrych pomysłów. Powinienem znaleźć wózek z supermarketu i pchać go przez następne pięć tygodni. Nie mają tylko pewności gdzie powinienem zacząć. Na przełęczy, gdzie miałem wypadek czy na dachu szpitala w Sion? Dupki 😉 Na szczęście Kasia mieszka 15 min od szpitala. Dostałem wielki talerz zapiekanek z czosnkiem i serem. Tego potrzebowałem. Prysznic i miękkie łóżko. Pyszne śniadanie z jajecznicą i kawą Tego też brakowało. Poranny pociąg do Genewy do Tomka, grill u Wuja Henia. Jutro lecę do Krakowa. Przez Madryt, pooglądam Pireneje dwa razy. Kuba Jagodzianka przyjeżdża na lotnisko na ostatnią zwózkę.
Moja ręka będzie w gipsie przez kilka tygodni. Wkrótce mogę zaczynać trening do SRU2-Alps.